niedziela, 24 grudnia 2017

Mama

Tematyką uzdrowień Jezusa zająłem się z powodu choroby mojej mamy. Ostatni raz widziałem ją zdrową w maju, gdy mnie wspólnie z ojcem odwiedzali. W czerwcu była już nieustannie osłabiona, do tego stopnia, że nie była w stanie samodzielnie wysiąść z samochodu. Od lipca praktycznie cały czas spędzała już w łóżku, a komunikacja z nią stawała się coraz trudniejsza.

W lipcu modliłem się o uzdrowienie jej. O ile Bóg uznałby to za dobre dla niej. Aczkolwiek prywatnie wiedziałem o sprawach, które sprawiały, że życie dla mojej mamy stawało się nieznośne. Nie do uciągnięcia na dłuższą metę. A szanse, żeby jej pomóc, były nie za duże. Choroba z takim bardzo niewielkim stanem świadomości była dla niej właściwie wyzwoleniem.

Wiedząc z lektury ewangelii, że Jezus uzdrawiał ludzi nie dla fizycznej formy, ale żeby dać wyraz Jego mocy, a zarazem, a właściwie: przede wszystkim odpuszczał im grzechy, sprawiał, że czuli się lepiej, nie tak winni, pozwalał im pozbyć się niepotrzebnego balastu z serca - modliłem się, żeby Jezus zdjął również balast z serca mamy. A uzdrowienie fizyczne choroby aby nastąpiło dla tych wszystkich, którzy dbali o nią, którzy byli wokół niej. Tak, jak to miało miejsce, gdy uzdrawiał Jezus. Po to, żeby zobaczyli moc Boga. Fizyczną moc.

W połowie sierpnia została wreszcie postawiona diagnoza: chłoniak wewnątrznaczyniowy dużych komórek B. Paskudztwo ogarniające cały organizm bardzo szybko, ścinające człowieka z nóg w ciągu trzech tygodni. Rak krąży we krwi po całym krwiobiegu, zarażając wszystko, co napotka po drodze. Pada system nerwowy i system immunologiczny. W ciągu kolejnych miesięcy mama doznała udaru mózgu, zapalenia oskrzeli i kilkanaście innych chorób. Cud, że mama to wszystko przeżyła. Żywienie przez cztery miesiące odbywało się tylko i wyłącznie przez kroplówki. Porozumiewanie się ograniczało się do krótkich, pojedynczych sylab, przy czym nie wiadomo było, czy mama mówi je świadomie, czy z nawyku. Czasami, bardzo rzadko, udało się jej wypowiedzieć całe zdanie, stawiając lekarzy w zakłopotaniu: "czy ta osoba jest na pewno chora?...".

Po czterech miesiącach mama została wypisana do domu. Jednak i tutaj codziennie odwiedzały ją po dwie pielęgniarki. Pobyt w domu przerywany był również tygodniowymi pobytami w rejonowym szpitalu, aby wyleczyć tamte różne inne, pośrednie choroby.

Po trzeciej czy czwartej chemioterapii okazało się, że rak ustępuje. Triumf! Może uda się wyleczyć! Jednak przed każdą kolejną serią niezbędny stał się pobyt w szpitalu w celu podbudowania mamy kondycji kroplówkami.

Po piątej chemii wysiadła wątroba. Nie chciała już więcej przetwarzać. Do całkowitego wyleczenia raka brakowało jednej chemii plus może dwóch dodatkowych, jeśli by miała być taka potrzeba.

Po pięciu miesiącach choroby mama stała się spokojna. Patrzyła na ojca z miłością. Ojciec stał się w ciągu tego czasu najlepszym pielęgniarzem świata. Kruszył mamie pigułki, których mama nie chciała jeść, do słodkich danonków, które mama uwielbiała. Nauczył się przewijać, przewracać, dbać o rany odleżynowe, zmieniać woreczki z uryną, karmić, mówić do mamy tyle, ile się nie nagadał przez ostatnich dziesięć lat chyba.

7 grudnia mama się z ojcem pożegnała. Zamknęła oczy i zasnęła na zawsze. My z siostrą mieliśmy już bilety dawno wykupione na 8-9 grudnia, żeby mamę odwiedzić. Nie zdążyliśmy. Gdy przyjechaliśmy, mogliśmy tylko pożegnać ją śpiącą.

Uzdrowienie nie nastąpiło. Nie to fizyczne. Ale z opowiadanych przez ojca historii wiem, że nastąpiło to uzdrowienie duchowe: mama przestała mieć spojrzenie niespokojne, a raczej pełne uczucia. Jak nigdy wcześniej. Wodziła za ojcem oczami wszędzie. Myślę, że gdzieś w swoim wnętrzu zaznała w końcu pokoju jeszcze zanim zasnęła.

Mam nadzieję, że kiedyś, gdy Jezus przyjdzie i pobudzi nas wszystkich, zobaczę mamę pełną pokoju razem z Nim.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz